Idę tak szybkim krokiem na jaki tylko mnie stać. W odległości około 3 min, w zasięgu wzroku stoi mój autobus, jeżeli nie dojdę na czas, to spóźnię się na bardzo ważne spotkanie. Zdążyłam jednak. Udało się. Coś w końcu mi się udało.Jadę i piszę.
Moje myśli są w nieustannym biegu. Pogoń za autobusem, pogoń za sprawnością umysłu, pogoń za nierealnymi oczekiwaniami, ulotnymi marzeniami, pragnieniami, widzięmisiami. Szybciej, więcej, w lewo w prawo prosto prrr i gwałtownie w dół. Przez ostatnie dwa lata, a może i dłużej, żyłam w głowie. Poza czasem i przestrzenią. Ludzie za szybą, Bóg daleki i ta chroniczna autoimmunologiczna przypadłość brania siebie za wroga i nieudacznika i próby autonaprawy metodą pejcza. Uczucia i emocje zasiadają grzecznie na swoich krzesełkach w kolejce górskiej, równym rzędem wychodzą ze swoich okopów przez otwarte po nocy oczy.
Boję się. Lękam. Wpadam w panikę i umieram na środku hipermarketu. Pomocy!
Z odsieczą przychodzi zastęp psychiatrów, psychologów, terapeutów. Szkiełko i oko, szkiełko i oko. Rozdłubywanie, roztrząsanie, taranowanie, odkrywanie, eureki, przeżywanie na nowo, zmiana schematów, ról, marazm, dół głębszy dół mniejszy i dołek w policzku. Już o mnie wiedzą więcej niż ja sama, już otwierają stare kazamaty, z hukiem zardzewiałego żelastwa opadają kłódy i sztaby, zęby krat i drzwi donikąd uchylone zieją nieprzeniknioną czernią. Duszę się swoimi gorzkimi łzami, sięgają mi po kostki, po kolana, po brodę, w końcu czubek głowy zanurza się w soli życia. Uczę się pływać w przeszłości, nie bać się czasem bezwładnie opaść na dno, wzbijać.
Przespać przespać przespać. Na pewno minie z czasem. Czas leczy rany jak mówią, a one jednak nie chcą, ja nie chcę ich dotykać, jak gnijącego skrwawionego mięsa. Posypuję rany proszkami 137mg , 10 mg, pół ćwierć półtora tabletki. Będzie dobrze. Marazm, bezsiła, siła. I od nowa. Frustracja. Śmiertelne zmęczenie. Zabijanie czasu żeby przetrwać. Odsuwanie się od męża lata świetlne w kąt ciemnego pokoju z kołdrą na głowie, żeby nie przytłaczać sobą taką nędzną, żeby nie zarazić tym śmiertelnym wirusem. Zaniknięciem swoim pomocy krzyczeć bezgłośnie. Nie widzi takiej niewyraźnej, rozrzedzającej się wraz z mgłą. Kto mi ciebie odmienił dziewczyno?! -to on. Odpowiadam wezbranym potokiem łez w wyżłobieniu policzka, w nabrzmiałej od niewypowiedzianych słów ciszy.
Rozpaczliwie zanurzam się w wannie, włosy falują jak wodorosty, woda ciemnoczerwona, brunatna, wzburzona. To serce krwawi. Zanosząc się płaczem jak dziecko wołam Mamo!!!Mamo!!!a echo niesie to rozdzierające wołanie na drugą stronę życia. Do Tu-Już-Nie-Obecnej.
Wielokrotne, namiętne, z namaszczeniem umieranie z tęsknoty, z bólu, z rozpaczy, ze ślepoty na światełko w tunelu, ze złości, żalu, że inni, ci oni nie są tacy to a tacy, ma być świat według JA, dlaczego nie jest?!
I pogoń niewiadomozaczym, żeby tylko jakoś sobie pomóc, żeby przestać tak boleć od podszewki.
Jestem wyczerpana.
Przeprowadzam się z głowy do serca. Zaglądam tam coraz częściej. Pokój i cisza. A na tronie On.