Jak nazwać kogoś z kim nakładasz odżywczą maseczkę i kogoś kto zdejmuje przy tobie maski, a twoja kolejna też opada przy tym ktosiu z szelestem zeschłego liścia?
Jak nazwać kogoś kto zna cię właściwie dość krótko, ale zna pewne twoje aktualne i przeszłe sekrety? Kto niemal o każdej porze dnia i nocy gotów jest spieszyć z pomocą?
kogoś kto przytuli bez słów
kogoś kto rozśmieszy i jest współwinny współwygłupom
kogoś kto tak samo kocha piękno zaułków miasta i lubi wzajemne wyciąganie na jazzy, spacery, warsztaty z malowania i spa, aby było więcej życia w życiu
kogoś kto jest mistrzem organizowania dosłownie wszystkiego
kto jest fajną mamą i kobietą
kto zbiera porzeczki, karmi dzikie kotki i woła pomocy gdy trzeba parkować auto
kto uśmiecha się szeroko i przegarnia zawadiackie loczki z figlem w oku
kto jest niezwykle gościnnym ktosiem i jest świetną partnerką do gry w scrabble
kto staje w drzwiach o 23:00 z rodzinką i wielkim bukietem kwiatów z okazji imienin, gdy prezentem od męża tego dnia jest kaktus
kto jest aniołem i towarzyszką na ten etap naszej podróży
Jak nazwać kogoś kto wie wystarczająco dużo by być kimś znaczącym, ale kto wie za mało by nazwać go mocnym słowem przyjaciel, a jednocześnie nie można go już nazwać tylko znajomym
Anioły są wśród nas,
nie takie zawieszone niemo w locie, które gdy zapukasz, odpowiedzą głuchym echem pozłacanego gipsu
ale takie blisko, tu i teraz, doraźne i podające kubek gorącej pysznej orientalnej herbaty
słychać je zza ściany, gdy krzątają się po kuchni i gdy o północy postanawiają umyć fugi w łazience szczoteczką do zębów
Idę tak szybkim krokiem na jaki tylko mnie stać. W odległości około 3 min, w zasięgu wzroku stoi mój autobus, jeżeli nie dojdę na czas, to spóźnię się na bardzo ważne spotkanie. Zdążyłam jednak. Udało się. Coś w końcu mi się udało.Jadę i piszę.
Moje myśli są w nieustannym biegu. Pogoń za autobusem, pogoń za sprawnością umysłu, pogoń za nierealnymi oczekiwaniami, ulotnymi marzeniami, pragnieniami, widzięmisiami. Szybciej, więcej, w lewo w prawo prosto prrr i gwałtownie w dół. Przez ostatnie dwa lata, a może i dłużej, żyłam w głowie. Poza czasem i przestrzenią. Ludzie za szybą, Bóg daleki i ta chroniczna autoimmunologiczna przypadłość brania siebie za wroga i nieudacznika i próby autonaprawy metodą pejcza. Uczucia i emocje zasiadają grzecznie na swoich krzesełkach w kolejce górskiej, równym rzędem wychodzą ze swoich okopów przez otwarte po nocy oczy.
Boję się. Lękam. Wpadam w panikę i umieram na środku hipermarketu. Pomocy!
Z odsieczą przychodzi zastęp psychiatrów, psychologów, terapeutów. Szkiełko i oko, szkiełko i oko. Rozdłubywanie, roztrząsanie, taranowanie, odkrywanie, eureki, przeżywanie na nowo, zmiana schematów, ról, marazm, dół głębszy dół mniejszy i dołek w policzku. Już o mnie wiedzą więcej niż ja sama, już otwierają stare kazamaty, z hukiem zardzewiałego żelastwa opadają kłódy i sztaby, zęby krat i drzwi donikąd uchylone zieją nieprzeniknioną czernią. Duszę się swoimi gorzkimi łzami, sięgają mi po kostki, po kolana, po brodę, w końcu czubek głowy zanurza się w soli życia. Uczę się pływać w przeszłości, nie bać się czasem bezwładnie opaść na dno, wzbijać.
Przespać przespać przespać. Na pewno minie z czasem. Czas leczy rany jak mówią, a one jednak nie chcą, ja nie chcę ich dotykać, jak gnijącego skrwawionego mięsa. Posypuję rany proszkami 137mg , 10 mg, pół ćwierć półtora tabletki. Będzie dobrze. Marazm, bezsiła, siła. I od nowa. Frustracja. Śmiertelne zmęczenie. Zabijanie czasu żeby przetrwać. Odsuwanie się od męża lata świetlne w kąt ciemnego pokoju z kołdrą na głowie, żeby nie przytłaczać sobą taką nędzną, żeby nie zarazić tym śmiertelnym wirusem. Zaniknięciem swoim pomocy krzyczeć bezgłośnie. Nie widzi takiej niewyraźnej, rozrzedzającej się wraz z mgłą. Kto mi ciebie odmienił dziewczyno?! -to on. Odpowiadam wezbranym potokiem łez w wyżłobieniu policzka, w nabrzmiałej od niewypowiedzianych słów ciszy.
Rozpaczliwie zanurzam się w wannie, włosy falują jak wodorosty, woda ciemnoczerwona, brunatna, wzburzona. To serce krwawi. Zanosząc się płaczem jak dziecko wołam Mamo!!!Mamo!!!a echo niesie to rozdzierające wołanie na drugą stronę życia. Do Tu-Już-Nie-Obecnej.
Wielokrotne, namiętne, z namaszczeniem umieranie z tęsknoty, z bólu, z rozpaczy, ze ślepoty na światełko w tunelu, ze złości, żalu, że inni, ci oni nie są tacy to a tacy, ma być świat według JA, dlaczego nie jest?!
I pogoń niewiadomozaczym, żeby tylko jakoś sobie pomóc, żeby przestać tak boleć od podszewki.
Jestem wyczerpana.
Przeprowadzam się z głowy do serca. Zaglądam tam coraz częściej. Pokój i cisza. A na tronie On.
Moje choroby są niewidzialne, dlatego tak trudno ludziom w nie uwierzyć.
Zjadam zestawy tabletek różnego kształtu na to i owo.
Te rano, te wieczorem; te 30 min przed jedzeniem, tamte po.
Pomagają, uzdalniają, wygłuszają, usypiają, w swoim tabletkowym śnieżnobiałym wyścigu szczurchemii strzelają do celu, odnoszą sukcesy i raportują u managera w białym kitlu.
Sprawiają z założenia, że moje ciało i psychika zaczyna działać normalnopodobnie, że na zawołanie przestaję mieć lęki, na rozkaz zasypiam, a planety hormonów zaczynają krążyć po właściwych sobie orbitach.
Siedzę o poranku ze szklanką wody i zestawem z tablicy Mendelejewa. Pani Ula codziennie przechodząca z dwoma jamniczkami widzi mnie przez otwarte tarasowe drzwi i pozdrawia. Słyszę, że na spacerze ze swoją córką nazywa mnie 'panią, która zawsze jest’. Jestem, która jestem.
Ale NAJBARDZIEJ Jest Która Jest taka wszechskuteczna DŁOŃ, która podtrzymuje w istnieniu, w życiu prawdziwszym niż biologiczne i psychiczne, Dłoń, która jest Ponad i Pomimo, której działanie i skutki uboczne są zawsze życio- miłościo- nadziejo- i wiarodajne.
W wyobraźni widzę czarno-białe zdjęcie, na którym moja Mama, jako młoda dziewczyna, zbiera maliny. Jest uśmiechnięta, pod sukienką i fartuszkiem rysuje się pokaźny brzuszek brzemienny moim bratem, na szyi zawieszona, chyba na sznurku, biała emaliowana kanka, na głowie chustka chroniąca od upału.
Wychodzę z domu w tym samym celu- zbierać maliny. Zawieszam na szyi taką samą kankę i uśmiecham się do tych czarno-białych wspomnień. Otwieram osiedlową bramkę, kłaniam się Jezusowi, który jest moim Sąsiadem i patrzy na mnie wprost z tabernakulum w naszym kościółku. A potem wchodzę w inny świat. Niby dochodzi mnie tam płacz dziecka, jakieś rozmowy, szczekanie psów, ale jakby w oddali. Tylko kilkanaście kroków od domu, a moje istnienie staje się Tam modlitwą, zachwytem, dziękczynieniem. Zanurzam się w kolorach, kształtach i zapachach natury. Dla mnie ten pas zielonych opuszczonych ogródków działkowych staje się tajemniczym ogrodem, moim Zakątkiem. Cisza tam taka kojąca, śpiew ptaków i szum drzew, nieuczesane myśli kładą się na trawie i uśmiechają do siebie. Można przechadzać się wśród wysokich traw o fioletowych włosach łaskoczących niebo, można podjadać owoce, na które już czas, można zaplątać się w winoroślach, które oplatają sumiastymi wąsami wszystko co na wyciągnięcie ich zielonych szumiących młodym winem ramion.
Kiedy kanka jest już pełna malinowej słodyczy, zaczyna padać długo wyczekiwany deszcz. Niespiesznie wychodzę z kąpieli w soczystej letniej zieleni. Jak dobrze mieć takie miejsce…
Mamo, dziś moja kanka jest kolorowa. Dla Ciebie❤️.